Jarosław Skrobacz: "Bez kibiców to nie miałoby sensu"
Od sobotnich szaleństw minęło zaledwie kilka dni. Tymczasem trzecioligowa rzeczywistość wydaje się tak odległa, jak robota podczas urlopu. Majowy kryzys był jedynie koszmarkiem w trakcie popołudniowej drzemki, a całe te siedem lat mozolnego powrotu na szczebel centralny polskiego futbolu jawią się obecnie czymś nierealnym, jakimś epizodem wojennym w czasach pokoju.
A przecież dopiero co grupa osób zakładała gdzieś w zakamarkach Omegi nowy klub kilka tygodni po tym, jak "prezydent zamknął miasto" Jerzemu Woźniakowi.
Zaczynaliśmy od okręgówki, a i to należało uznać za dar od losu, bo przy całej niechęci działaczy związkowych naszej drużynie groziły derby z rezerwami Polonii Marklowice w Klasie B. Dziś jesteśmy w II lidze jako sensacyjny ćwierćfinalista poprzedniej edycji Pucharu Polski. Z tamtej ekipy, która w sezonie 2010/2011 walczyła z Jejkowicami i Szczejkowicami do chwili obecnej w GieKSie grają tylko Kamil Jadach i Adrian Kopacz. Ogromny szacunek dla tych Panów.
Zapraszamy do lektury wywiadu ze szkoleniowcem, który jest jednym z głównych architektów sukcesu o pięknym imieniu "II liga". Jarosław Skrobacz - trzeci trener w historii jastrzębskiego futbolu, po Ryszardzie Dudzie i Piotrze Rzepce, który wprowadził GKS Jastrzębie na poziom rozgrywkowy, obejmujący w jednej grupie całą Polskę.
- Co pan odczuwał po meczu w Legnicy, podrzucany pod niebo przez szczęśliwych kibiców?
Jarosław Skrobacz - Na pewno ogromną radość i równie wielką ulgę. Za sprawą zwycięstwa z rezerwami Miedzi zeszło z nas wszystkich ogromne ciśnienie. Wiedzieliśmy, że stać nas na wygraną i zdawaliśmy sobie sprawę, że musimy zdobyć trzy punkty. Zawsze jednak powtarzam, że poza naszą chęcią jest jeszcze 90 minut walki, przeciwnik, boisko i szereg innych czynników, które mogą zagrać na niekorzyść, a które w sobotę na szczęście nie zaistniały. Prowadziliśmy zdecydowanie i na kwadrans przed końcem mogliśmy wreszcie odetchnąć, bo nic nie zapowiadało, że Miedź jest w stanie nas "ugryźć". Nie musieliśmy też oglądać się na wynik meczu Ruchu Zdzieszowice. Niemniej, ja już swoje przeżyłem i mimo tej radości zdaję sobie sprawę, że po kilku dniach świętowania należy wrócić do rzeczywistości i myśleć o tym, co dalej.
- Czy kwietniowo-majowy kryzys nie był, paradoksalnie, pokłosiem sukcesu w Pucharze Polski? Nie uwierzyliśmy za szybko, że cała liga położy się przed nami?
- Coś w tym jest. W pewnym momencie "głowy" przestały pracować tak, jak powinny. Mieliśmy na tyle dużą przewagę w tabeli, że osiągnęliśmy nadmierne samozadowolenie. Zdawałem sobie sprawę, że przy skromnej kadrze nie będziemy w stanie bez przerwy grać na tak wysokim poziomie, jak jesienią. To załamanie prędzej czy później musiało przyjść. Co jednak istotne, w momentach kryzysu potrafiliśmy ciułać punkty. Nawet w najgorszej chwili nie straciliśmy pozycji lidera, mimo że Ruch Zdzieszowice rzucił za nami w szaloną pogoń. Oni naprawdę bardzo chcieli awansować. Przetrwaliśmy zastój, a niepowodzenia scementowały drużynę. Dzięki znakomitej atmosferze w ekipie oraz bardzo dobrej współpracy na linii szatnia-sztab-zarząd potrafiliśmy pokonać kryzys i pod koniec sezonu odnosiliśmy już praktycznie same zwycięstwa.
- Rozmawiamy zaledwie dwa dni po meczu w Legnicy, a wydaje się, że III liga jest już odległą epoką. Z tej perspektywy proszę o szczerość - nie miał pan chwil zwątpienia w rundzie wiosennej?
- Szczerze mówię, że nie! Oczywiście wolałbym, abyśmy zapewnili sobie awans na cztery kolejki przed końcem sezonu, oszczędzając nam wszystkim masy nerwów i stresu. Nie miałem jednak ani chwili zawahania. Wiedziałem, że wykonaliśmy zimą ogromną robotę. Być może w rezultacie w marcu i kwietniu pracowaliśmy na zbyt dużych obciążeniach i to mogło także przyczynić się do wspomnianego zastoju. Brakowało nam bowiem wtedy nieco dynamiki z przodu. Najważniejsze jednak, że w końcówce tamto ryzyko opłaciło się i przyniosło wspaniałe owoce.
- Objął pan zespół w maju 2016 roku. Gdyby wówczas ktoś powiedział, że za 14 miesięcy prowadzona przez pana drużyna będzie sensacją Pucharu Polski i drugoligowcem... uwierzyłby pan?
- Szczerze powiedziawszy, nie wybiegałem aż tak daleko w przyszłość. Wtedy oceniłbym co najwyżej, że w klubie musi się bardzo wiele zmienić. I rzeczywiście, przez ten rok dokonaliśmy sporego skoku organizacyjnego. GKS znajduje się teraz na wyższym poziomie nie tylko pod względem piłkarskim. Udało się to zarówno dzięki pracy własnej, jak i za sprawą pomocy Miasta, w tym pani prezydent Anny Hetman i Rady Miasta. Mam poczucie, że akurat dla tutejszych polityków los klubu piłkarskiego jest ważniejszy niż podziały partyjne. Z drugiej strony, czuliśmy wsparcie tych osób, które są z nami na co dzień - zaczynając od znakomicie dbającego o murawę przy Harcerskiej pana Jana, przez osoby pracujące przy Kościelnej, dzięki którym możemy trenować w perfekcyjnych, jak na III-ligowe standardy, warunkach. Dziękuję MOSiR-owi, pani dyrektor Zofii Florek i panu wicedyrektorowi Michałowi Szelongowi. Za ich sprawą po tylu latach istnienia futbolu w Jastrzębiu mamy profesjonalną salę konferencyjną z projektorem, a także odnowione szatnie i dostęp do odnowy biologicznej. To wszystko wymagało mnóstwa pracy. Dlatego każdy ma swoją cegiełkę w sukcesie, jakim jest II liga.
- Nie musi pan angażować się w życie klubu, ale nie poprzestaje jedynie na funkcji trenera. Walczy pan o ten klub, chociażby rozmawiając z politykami. Z czego to wynika?
- Pracuję tutaj i daję z siebie wszystko. Widzę, jak bardzo kibice w Jastrzębiu są spragnieni sukcesów i jak wspaniale na nie reagują. Dla nich po prostu warto pracować na maksimum możliwości. Ponadto uważam, że należy darzyć szacunkiem miejsce, w którym się pracuje. Trzeba być lojalnym wobec zwierzchników. Uważam, że każde działanie, które ma być uwieńczone sukcesem, składa się z tysięcy małych elementów i najmniejszy z nich może decydować o wszystkim. Każdy z członków zarządu i sztabu szkoleniowego oraz pracowników klubu stara się, aby tak było.
- Nie mogę nie zapytać o króla strzelców III ligi.
- A ja nie będę ukrywał, że Wojtek Caniboł bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Był niezwykle skuteczny, a tytuł króla strzelców nie bierze się znikąd. Znam Wojtka od wielu lat i wiem, że nigdy nie był on typem egzekutora. Lepiej spisywał się w środku pola i próbował swoich sił na skrzydle. Tymczasem w tym sezonie wyrósł na najlepszego snajpera. Ukłony dla niego. Muszę przyznać, że cieszy mnie to, iż drużyna znalazła równowagę między defensywą a ofensywą. Wcześniej prezentowaliśmy taki trochę "radosny futbol". Każdy chciał strzelać gole, co mogło działać w IV lidze, ale nie może funkcjonować w II. Nawet tak ofensywni gracze, jak Kamil Jadach, Farid Ali czy Dominik Szczęch mieli zadania w obronie i wywiązywali się z nich. Prawda jest taka, że w dzisiejszych czasach wszyscy bronią i wszyscy atakują. Taki jest nowoczesny futbol.
- Jaki jest plan działań na tę krótką przerwę letnią?
- Istotnie, mamy bardzo mało czasu, bo niespełna półtora miesiąca. Urlopy potrwają dwa tygodnie, a do zajęć wracamy 5 lipca. Rozegramy kilka sparingów, w tym z pierwszoligowym Zagłębiem Sosnowiec, a także z Rekordem Bielsko-Biała czy Pniówkiem Pawłowice. Na 29 lipca zaplanowana jest pierwsza kolejka II ligi. Życzyłbym sobie, aby na powitanie przyjechała do Jastrzębia jakaś mocna firma.
- Może wybiegamy za daleko w przyszłość, ale którą lokatę po rundzie jesiennej uzna pan za satysfakcjonującą?
- Chciałbym, abyśmy uniknęli nerwówki. Pozycja powyżej dwunastej, a może nawet dziesiątej, będzie w porządku. Pamiętajmy, że jesteśmy beniaminkiem. Oczywiście marzyłaby się nam droga, jaką przeszła Odra Opole, jednak każdy kibic musi pamiętać, że tamten klub funkcjonuje w zupełnie innych realiach finansowych.
Na pełną treść wywiadu z trenerem Jarosławem Skrobaczem zapraszamy na portal jasnet.pl